Fotografia lifestylowa spotyka się często z pytaniem o to, jak fotografowi udaje robić zdjęcia, które są tak szczere i spontaniczne. Albo tak intymne. Jak to zrobić, żeby modele na to pozwolili. Skąd wiedzą, co robić, jak się ustawić i jak zachowywać tym bardziej, że ten rodzaj fotografii uchodzi za taki, który jest raczej niepozowany i spontaniczny. W praktyce jest jednak tak, że te najbardziej spontaniczne kadry często (choć nie zawsze) są… ustawione. Pozowane. Jak to – ktoś zapyta – albo spontaniczne, albo pozowane, przecież jeśli coś jest ustawione, to nie może być szczere i autentyczne. Ja to w takim razie jest naprawdę?

To, co piszę, jest zgodne z moim postrzeganiem fotografii lifestylowej. Każdy fotograf ma swój styl i swoją własną definicję, myślę jednak, że one wszystkie gdzieś tam się jednak spotykają. Dla mnie w momencie, w którym to piszę, lifestyle stanowi fuzję reportażu i fotografii dokumentacyjnej z fotografią klasyczną, ze sporą przewagą tego pierwszego. To reportaż okraszony szczyptą klasyki.

Wyobraźmy sobie młode małżeństwo. Mają jedno albo dwoje dzieci, bardzo małe albo w wielu przedszkolnym, on pracuje, wraca późno domu, ona pracuje na pół etatu i zajmuje się domem. Rzadko mają okazję pobyć sami, a wieczorami zamiast na romantyczne uniesienia i głębokie rozmowy mają raczej ochotę zakopać się pod kołdrą, ewentualnie jakiś luźny film czy chwila przy komputerze lub z telefonem. I można powiedzieć, że to jest normalne, naturalne, tacy są.

 

 

Ale przecież czasami spędzają wieczory inaczej. Kładą dzieci spać nieco wcześniej, otwierają wino, może zapalają świeczkę albo dwie i zamiast w telefon patrzą na siebie. Mają czas tylko dla siebie. Czują znowu, że są blisko, że zależy im na sobie, przypominają sobie, dlaczego są w sobie zakochani. I to też jest normalne, naturalne, autentyczne. Stworzyli sobie warunki do tego, żeby taki moment przeżyć, żeby to, co i tak jest między nimi na co dzień, poczuć intensywniej.

 

 

I tym jest dla mnie sesja lifestylowa – stwarzaniem warunków. Bo przecież wszyscy mają prawo czuć się nieco skrępowani. Fotograf jest kimś obcym, kto wchodzi w sam środek rodzinnego życia i jest całkowicie naturalne, że nie stanie się świadkiem spontanicznych emocji tylko dlatego, że przyszedł robić zdjęcia. Powinien zatem stworzyć warunki, żeby takie emocje się pojawiły. Powinien pomóc ludziom, których fotografuje, poczuć się swobodnie ale nie tyle zostawiając ich samym sobie, ile naprowadzając ich na siebie nawzajem. Może przecież stwarzać sytuacje, w których wszyscy członkowie rodziny są blisko, przytulają się, śmieją, patrzą na siebie i choć sam układ czy pozycja będą ustawione, to emocje wciąż będą autentyczne. Usiedli tak a nie inaczej, bo ich o to proszę, ale to, co tworzy się między nimi, to co oni sami kreują jest szczere, spontaniczne. Ich własne.

 

 

Osobiście nigdy nie proszę nikogo o uśmiech i jeśli ktoś śmieje się na zdjęciu to robi to dlatego, że tak czuje. Proszę za to o to, żeby zamiast patrzeć w obiektyw, patrzeć na siebie. Nigdy nie proszę o coś, z czym ktokolwiek mógłby poczuć się niekomfortowo. Stwarzam bańkę, w której moi modele są blisko siebie, tak jak wtedy, kiedy są sami i kiedy nikt nie patrzy. W ciągu godziny czy dwóch staram się odtworzyć takie sytuacje, w czasie których uwalniają się naturalne, szczere emocje. Emocje, które były, są i będą pomiędzy nimi a to, że podpowiadam jak usiąść czy co zrobić nie znaczy, że jest to nieprawdziwe. Służy to głównie temu, żeby zrekompensować skrępowanie, które jest spowodowane obecnością obcej osoby. Stwarzam taką bańkę a później wycofuję się z niej i z zewnątrz staram się uchwycić te momenty, które moi modele tworzą już sami. Dlatego choć każda rodzina słyszy podobne albo nawet takie same wskazówki, to każda sesja jest inna i nie ma dwóch takich samych kadrów. Bo choć jako fotograf pomagam i naprowadzam, to to wszystko, co powstaje „pomiędzy” jest szczere a co za tym idzie – unikatowe…

 

 

Nachodzi mnie tu też refleksja nad definicją naturalności. W Europie posiłki je się siedząc przy stole. I jest to naturalne. Ale są kraje, gdzie robi się to siedząc na podłodze i to jest tam naturalne. Czasami pewne gesty sprzyjające bliskości wydają nam się sztuczne, bo nie nawykliśmy do nich. Bo nie mieliśmy przykładu ale po chwili czujemy się dobrze a gdybyśmy powtarzali to częściej, te gesty stałyby się naturalne, weszłyby nam w nawyk. Mieszkając z kimś bliskim możemy na co dzień mijać obojętnie i nie przyjdzie nam do głowy, aby przy okazji tę osobę dotknąć, przytulić. Zazwyczaj po prostu nikt nas tego nie nauczył. Ale jeśli zaczęlibyśmy to robić, jest ogromna szansa, że to polubimy a nawet, ze sami będziemy tego potrzebować. Małe wielkie gesty. Podobno trzy miesiące wystarczą, by wyrobić sobie jakiś nawyk…

 

 

Wydaje mi się także – to już tak w ramach podsumowania – że początkujący fotografowie szukają punktów oparcia, czegoś, na czym mogliby dalej budować. I tym właśnie mogą być propozycje konkretnych kadrów. Chronią przed chaosem i brakiem nietrafionych ujęć. Z czasem, wraz z doświadczeniem, taki fotograf zaczyna pozwalać sobie na coraz większą swobodę, ale wciąż ma tę bazę, która zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa, że będzie miał piękne, klasyczne ujęcia. Bo klasyka jest klasyką dlatego, że jest piękna i ponadczasowa, dlaczego więc mielibyśmy ją odrzucać tylko dlatego, że często ją powtarzamy? Dlatego przecież jest klasyką – bo warto ją powtarzać… Myślę też, że doświadczeni fotografowie, którzy dziś twierdzą, że wolą spontaniczność, że nie mają planu na sesję, jednak kiedyś przeszli ten etap szukania podstawy. I dziś powiedzą, że oni nie ustawiają, że ich modele nie pozują, że oni tylko proponują… A czymże jest proponowanie, jeśli nie sugerowaniem konkretnego układu? Mając doświadczenie, jesteśmy jako fotografowie bardziej elastyczni, mamy więcej pomysłów, potrafimy lepiej wykorzystać zastane warunki, jednak etap poszukiwań i wykształcania sobie pewnej płynności w pracy jest także bardzo wartościowy. Tym bardziej, że klienci oczekują od nas profesjonalizmu czyli tego, że cały czas wiemy, co robimy i kontrolujemy sytuację a oni nie muszą się niczym martwić.

Na szczęście moje podejście nie jest jedynym i ilu jest fotografów, tyle jest inspiracji. Ta różnorodność jest czymś, co sprawia, że świat emocji, uczuć i ulotnych momentów złapanych w kadry jest tak urzekający… A rację i tak ma pewnie Arystoteles – najlepszy jest złoty środek. I ja też staram się iść za jego słowami – warto czasami pomóc spontaniczności, ale kiedy  klasyka jest już na karcie pamięci, czas na codzienność taką jak jest. Bo przecież ona też jest piękna, może nawet najpiękniejsza 🙂